16’th Fiesta Folkloriada – Manila (Filipiny)

Filipiny, Manila, 16’th Fiesta Folkloriada, 7-24 grudnia 2019

Jak do tego doszło…? 

Rok 2019 obfitujący w intensywne przygotowania do Jubileuszu 70-lecia okazał się, zasłużenie, rokiem bogatym w zespołowe wojaże. I tak po wyjazdach konkursowych na Ukrainę i Łotwę skąd wróciliśmy z Grand Prix i z nagrodami publiczności, przyszedł czas na odpoczynek. Z tym odpoczynkiem to oczywiście żart! O chwili spokoju nie było mowy (śmiech). Od września do połowy listopada widzieliśmy się codziennie na sali lustrzanej, wieńcząc 2 letnie przygotowania do Jubileuszu Krakusa, serią 5 koncertów w Nowohuckim Centrum Kultury. W ciągu następnych kilku tygodni mieliśmy przygotować się do wyjazdu na wschodnie krańce świata. Czekała nas wyprawa na Filipiny! Jedyne co było potwierdzone do tej pory to uczestnictwo w festiwalu i bilety lotnicze. Wydawałoby się, że mieliśmy wszystko czego potrzeba. Ale nie bylibyśmy sobą, gdyby nie nasza chęć przygód i ciekawość świata. Doświadczeni w międzykontynentalnych podróżach wiedzieliśmy, że i tym razem doskonale sobie poradzimy a nasze plany staną się rzeczywistością. 

Jesteście ciekawi jak spędziliśmy 3 tygodnie na Filipinach? Czy wiecie, że nasza podróż została prawie zakończona pierwszego dnia a na koniec wróciliśmy w okrojonym składzie? Oj tak, działo się jak nigdy dotąd! Dlatego jeszcze raz wyruszcie z Krakusem w tę niesamowitą podróż! 

Wiedząc w jaką ilość przygód obfitują krakusowe wyjazdy, ktoś choć raz pojechał na wczasy “all inclusive”, ten nigdy więcej nie pojedzie na zorganizowaną wycieczkę z biura podróży.  Festiwalowe życie rządzi się swoimi prawami. Dzień jest wypełniony rozmaitymi obowiązkami “ałtysty”. Wszystko to uzupełnione jest niesamowitą atmosferą i świetną zabawą. Jak żyć? Choć grudniowa aura w Polsce nie wskazywała, że jest to najlepszy czas na wakacyjny odpoczynek, my wiedzieliśmy, że wystarczy zmienić strefę klimatyczną i wybrać się na południową półkulę globu by w pełni korzystać z lata, które tam trwało na dobre!  Wszystko zaczęło się 7 grudnia w Warszawie. Mottem naszego wyjazdu stał się cytat z piosenki zespołu Świetliki “Nigdy nie będzie takiego lata…” . Miał to być ostatni krakusowy wyjazd dla większości składu. W wyprawie wzięli udział Krakusy, którzy w tym roku kończyli swoją folklorystyczną przygodę ze sceną. Biorąc jednak pod uwagę, to co już wtedy zaczęło się dziać na świecie, nikt nie spodziewał się jak bardzo proroczy będzie tekst tej piosenki. No cóż zostawmy teraźniejszość w tyle i skupmy się na ostatnich momentach normlanego świata, z którego jeszcze udało nam się brać pełnymi garściami. 

No to lecimy! 

Ostatni wyjazd, ostatnie szaleństwa, wszystko na bogatości! Stąd nie inaczej, całą naszą lotniczą podróż odbyliśmy na pokładzie najsłynniejszych i najbogatszych linii lotniczych na świecie – Emirates. Z racji odległości (prawie 10 tys. km) naszą podróż odbyliśmy na raty. Dzięki temu nasz pierwszy przystanek i przesiadkę mieliśmy w Dubaju- na jednym z największych portów przesiadkowych na świecie. Luksusem aż kipiało na lotnisku i to nie z powodu przybycia tak znamienitych gwiazd. Nie bylibyśmy sobą, gdyby nie spontaniczny pomysł “wypadu do miasta”. Do końca nie byliśmy pewni czy nam się to uda. Wylądowaliśmy o godzinie 22 lokalnego czasu a kolejny lot mieliśmy 7 godzin później. Ilu podróżników tyle opinii na internetowych forach. Dlatego ciężko było wywnioskować, czy uda nam się zobaczyć z bliska najwyższy budynek świata.  Dodatkowo nie byliśmy parą podróżników a grupą 20 zagorzałych folklorystów! To nie ułatwiało logistyki.  No cóż, z lotniska udało nam się wydostać całkiem sprawnie, bo w godzinę. Kilka pytań do bardzo przyjaznej obsługi portu i tuż po wyjściu udało nam się zorganizować kilka taksówek i udać się pod Burj Khalife. Nie doceniliśmy jednak ogromu tego budynku i samo hasło Burj Khalifa dawało zbyt duże pole interpretacji dla lokalnych taksówkarzy. Stąd po 20 minutach jazdy pod sam budynek, jeszcze godzinę zajęło nam, żeby wszyscy spotkali się pod Burj Khalifą i zrobili sobie wspólne pamiątkowe zdjęcie.  Misja wykonana! Mieliśmy bardzo dobry czas, dlatego dla własnego bezpieczeństwa postanowiliśmy wrócić na lotnisko i spokojnie poczekać na kolejny, 9 godzinny lot na Cebu. Umówiliśmy się, że bez żadnych dodatkowych wycieczek (poza zakupami w strefie bezcłowej) jedziemy na lotnisko i spotkamy się już pod wyznaczonymi na biletach bramkami.  Do wylotu było jeszcze prawie 3 godziny. Gdy większość dotarła już pod umówione miejsce okazało się, że nie wszystkim udało się przejść przez kontrolę paszportową, mimo że bez problemu dostaliśmy pieczątki w paszporcie w pierwszą stronę. Informacja była jasna – “Opol nie ma paszportu!”. Wszyscy byliśmy przerażeni. Czas topniał z każdą minutą. Droga pod naszą bramkę zajmowała szybkim tempem prawie godzinę. Każdy gryzł się z myślami, jednak nikt nawet nie przypuszczał, że jedno z nas nie poleci dalej.  Dubaj został dosłownie postawiony w środku nocy na nogi. Dzięki komunikatowi, który został puszczony do wszystkich taksówek po 2 godzinach udało się znaleźć saszetkę z paszportem, która została w jednej z nich. Wszyscy przeżyliśmy chwile grozy. Do ostatniej chwili czekaliśmy na Opolskiego, który ostatkami sił biegł przez to gigantyczne lotnisko by w ostatniej sekundzie załapać się na wejście do samolotu. Mimo że lot do Cebu trwał całą noc długo jeszcze nie mogliśmy opanować emocji i radości, że wszystko dobrze się skończyło. 

Nigdy nie będzie takiego lata… w grudniu. 

Cały wyjazd zaplanowany był na ponad 2 tygodnie. Wyjechaliśmy dzień po Barbórce w AGH a lądowanie w Warszawie mieliśmy zaplanowane na Wigilię. Wylatując na Filipiny wstrzeliliśmy się w okno pogodowe. W listopadzie ten wyspiarski kraj był nękany przez tajfuny a zaraz po naszym powrocie zaczął się 2020 rok…wiadomo musiało się zacząć jakimś kataklizmem. Ale o tym na koniec. 8 grudnia wylądowaliśmy na Cebu. Nie obyło się bez niespodzianek, ponieważ nie wszystkie bagaże doleciały z nami na czas. Jakimś cudem po 2 dniach dowieźli bagaż Kleo na miejsce naszego pierwszego pobytu. Cebu to miasto portowe i druga co do wielkości wyspa Filipin, która słynie z przepięknych wodospadów (tym razem pora roku nie sprzyjała zasobom wody w rzekach, więc wodospadów po prostu nie było), plaż i niezwykłych zwierząt. Tuż po lądowaniu z lotniska wynajęliśmy 2 busy, dzięki którym Krakus podróżując około 2 godziny na południe wyspy dojechał do małej miejscowości Oslob. Po drodze śpiewom nie było końca. Chyba poczuliśmy klimat autokarowej wyprawy z najlepszą firmą przewozową pod słońcem. Kierowcom to nie przeszkadzało. Filipińczycy to nacja, która kocha karaoke, śpiewanie i tańczenie. Naprawdę oni to robią wszędzie! Wszystkie sprawdzone wcześniej w Internecie informacje okazały się prawdą. Nigdy nie spotkaliśmy się z takim uśmiechem na twarzach i życzliwością przypadkowych ludzi. Owszem, mają oni zacięcie do biznesu w bazarowym stylu, ale turystyka i zagraniczni turyści są w końcu ich głównym źródłem dochodu, więc jest to wybaczalne. W  Oslob spędziliśmy 3 noce. Mieliśmy okazje nurkować z rekinami wielorybimi. Cudowne, choć na początku lekko przerażające przeżycie. One naprawdę były ogromne i potrafiły przepływać obok nas na wyciągnięcie ręki. Odwiedziliśmy też rajską wyspę Sumilon. Ale chyba najbardziej będziemy wspominać to jak sami wielką atrakcją byliśmy w miejscowości Oslob. Na lokalnej stacji benzynowej wiedzieli już o nas wszyscy. Cudownie było przechadzać się wieczorami po lokalnym bazarze próbując ich przysmaków z grilla, zobaczyć, jak wyglądają ich procesje z figurkami świętych “na wesoło” z orkiestrą dętą i śpiewem. Udało nam się złapać także na festyn miejski, gdzie spróbowaliśmy sił w miejscowych grach hazardowych (jak się później okaże oni chyba coś mają na punkcie tego hazardu), a także stać się przypadkowo atrakcją podczas wieczornej zabawy z okazji święta miasta. Bawiliśmy się też na specjalnie rozłożonym wesołym miasteczku. To dopiero był hazard. Wchodząc na niektóre karuzele widać było, że sprzęt przeżył już swoje. I choć atrakcje nie były ogromne to słysząc ich skrzypienie emocje były co najmniej podwójne a pisk 3 razy głośniejszy. Na tym wyjeździe rzeczywiście żyliśmy jakby świat miał się zaraz skończyć. Przypadek…? 

Naszym kolejnym celem była wyspa Bohol. Do końca nie zaplanowaliśmy jak się tam dostaniemy. I słusznie. Na początku planowaliśmy wrócić do Cebu i popłynąć promem do Panglao. Jak się okazało lokalna siatka kontaktów właściciela naszego hotelu jest bardzo gęsta. Już pierwszego dnia umówił nas z kolegami z wioski, którzy mają taką trochę większą łódkę i przeprawią nas w docelowe miejsce. Na początku trochę się baliśmy, że zostaniemy wpuszczeni w maliny, bo od razu żądał od nas zaliczki. Ale naprawdę ci ludzie chcieli dla nas jak najlepiej.  I jak to na wyspach Pacyfiku podpłynęła łódka z charakterystycznymi bambusowymi balastami po bokach. Była to pewnie pierwotna wersja katamaranu. Z całym naszym dobytkiem i strojami musieliśmy przenieść przez wodę rzeczy do łódki przycumowanej kilkanaście metrów od brzegu. Było co targać. Na szczęście żadna torba nie zaliczyła kąpieli. Po 2 godzinach cudownego rejsu nasz kapitan podpłynął na mieliznę na wprost rajskiej plaży. Nie wierzyliśmy na własne oczy, że mogliśmy trafić w tak bajkowe miejsce, wszak wcześniej mieliśmy w hotelu wejście po schodkach wprost do morza! Ale chyba jeszcze większe zdziwienie miała leżąca na plaży para turystów. Nagle cumuje przed nimi łódka, z której wypada “banda” 20 Polaków i wyładowuje swoje bagaże na środku plaży. Jak się później okazało świat jest mniejszy niż się wydaje. Napotkana para to nasi krakowscy sąsiedzi z Ruczaju, którzy spędzali tam swój miesiąc miodowy. Chyba nie tak sobie wyobrażali swój pobyt na cichej, rajskiej plaży (śmiech). Później to wydarzenie nazwaliśmy desantem Krakusa na Panglao. 

I tak zaczął się nasz kolejny etap podróży. Bohol i Panglao to bardzo popularne turystyczne wyspy Filipin, znane z rajskich plaż (wiadomo) ale przed wszystkich ze słynnych Czekoladowych Wzgórz i malutkich ssaków z wielkimi wyłupiastymi oczkami, przypominający skrzyżowanie małej myszki i lemura z małpką. Tarsiery to czysta słodycz. Ta wyspa to nasze miejsce na Ziemi. Hotel usytuowany był przy samej plaży. W zasadzie mieliśmy ją na wyłączność, co zaznaczyliśmy powieszonymi tam flagami Polski i AGH. Przy samej plaży mieliśmy też hotelową knajpkę, gdzie żywiliśmy się całymi dniami a Panowie tylko słysząc, że mówimy po Polsku włączali Krawczyka czy piosenki disco polo, których nawet nie mieliśmy na zespołowej playliście w magazynie. A zawsze nam się wydawało, że jest tam wszystko. W Panglao Grande Resort spędziliśmy w sumie 5 nocy. Miejsce to było znakomitą bazą wypadową do wszystkich atrakcji na morzu i lądzie. I tak głównie leżeliśmy całymi dniami na plaży. Oprócz tego to w sumie nuda. Oczywiście żartuję! Z nami nawet na plaży nie może być nudy, co później Wam udowodnię. Jednego dnia udało nam się zorganizować objazd po wyspie Bohol. Na początku zobaczyliśmy słynne Czekoladowe Wzgórza. Choć nie były jeszcze brązowe to wyglądały naprawdę uroczo. Z lotu ptaka ten widok musi robić ogromne wrażenie, ale wiadomo jak się Katowice widziało to już nic nie robi takie efektu WOW?. Udaliśmy się też na bliskie spotkanie ze wspomnianymi już tarsierami. Przeprawiliśmy się wiszącymi, bambusowymi mostami nad rzeką Loboc. Zresztą ta rzeka to źródło wielu atrakcji na Bohol. I tak kolejnym punktem wyprawy była kolejka tyrolska zawieszona na wysokości około 150 metrów nad lustrem wody, pomiędzy wzgórzami, przez które przebijała się wspomniana już rzeka. Widok podczas przejazdu jest niesamowity. Rzeka meandruje między wzgórzami tworząc przy okazji malownicze wodospady. Bajka! Niektórzy tak się wkręcili, że zjeżdżali po 4 razy. Na koniec popłynęliśmy w rejs statkiem wycieczkowym w górę rzeki, przepływając przez środek dżungli, w której można było nawet sobie kupić ukulele. No cóż już nawet dżungla straciła swoją pierwotność. Innym razem udało nam się wstać na rejs i polowanie z aparatem na delfiny a także na nurkowanie w rafie koralowej. I ten punkt wycieczki dla wszystkich był zdecydowanie największą przygodą. Dla większości było to pierwsze w życiu nurkowanie z butlą. Nie ukrywam, że stres był ogromny, ale emocje i widoki podwodnej krainy zapierały dech w piersiach. Nie było łatwo, w końcu trzeba było spokojnie oddychać.  I tak w atmosferze relaksu i sielanki upłynął nam cudownie czas na rajskich plażach wyspy Bohol. Wieczorami uwielbialiśmy wspólnie przesiadywać, grać, śpiewać i śmiać się popijając przy okazji lokalny rum Emperador. Dla takich chwil specjalnie przystosowaliśmy skrawek nabrzeża, skąd mieliśmy cudowny widok. Mogliśmy tam siedzieć pod palmami i wsłuchiwać się w dźwięk zbliżającego się nocnego przypływu.  Na koniec lokalne dzieciaki miały nie lada atrakcje, widząc Opolskiego w stroju Mikołaja, który częstował wszystkich cukierkami. Cała plaża śpiewała wspólnie kolędę Feliz Navidad. Ach ta atmosfera Świąt przy 30 stopniach Celsjusza. Wydawałoby się koniec tego dobrego! Czas się wziąć do roboty i w końcu coś zatańczyć. I rzeczywiście po 8 dniach sielanki na rajskich plażach wydawało nam się, że nic dobrego już nas nie spotka na tym wyjeździe. W końcu perspektywa występów w takich temperaturach nie napawała optymizmem. 

Może by w końcu coś zatańczyć? Czyli Fiesta Folkloriada Festival w Manili

Manila to oczywiście stolica Filipin, wielki moloch z 24 milionową populacją mieszkańców i miasto największych na świecie! Na festiwal dostaliśmy się z Cebu samolotem filipińskich linii lotniczych, gdzie już w pokładowej gazetce była wzmianka o festiwalu i o tym, że weźmie w nim udział między innymi Krakus. Sława, sława i jeszcze raz zabawa.  Nic nadzwyczajnego, gdyby nie okazało się, że ulokowano nas w pięciogwiazdkowym hotelu w samym centrum miasta. Oj jak dobrze! Mieliśmy pewność, że klimatyzacja i basen będą zapewnione, a trzeba przyznać, że w tej części świata w takim wielkim mieście temperatura powietrza wydawała się mieć 50 stopni. Nie było czym oddychać. W przenośni i dosłownie, bo organizatorzy festiwalu nie dawali chwili wytchnienia.  Program, który często nie uwzględniał korków w Manili był bardzo napięty. We wszystkim pomagały nam cudowne pilotki. Młode dziewczyny z liceum, które na początku chyba się trochę nas przestraszyły, ale potem szybko otworzyły się przed nami a my przed nimi. Jedna z nich była niezwykle utalentowana wokalnie a jej wykonanie “Rather be” rozklejało nas doszczętnie. Festiwal miał częściowo formę wymiany kulturowej i oprócz Krakusa brały w niej udział zespoły z Indonezji, Meksyku, Filipin oraz Korei. Z Koreańczykami udało nam się nawiązać znakomity kontakt. Byli w naszym wieku i mieszkali z nami na jednym piętrze w 20 piętrowym hotelu. Czy trzeba czegoś więcej do wspólnej integracji? (śmiech).  W trakcie trwającego 5 dni festiwalu daliśmy koncerty w PWU (Philipinian Women’s University). Nasze występy można też było zobaczyć na specjalnie zorganizowanych sesjach dla lokalnych szkół. Ileż radości i ciekawości było w tych małych widzach. Koncertowaliśmy również poza Manilą, w rejonie górskiej miejscowości Batangas i Jeziora Taal, na którym znajduje się najmniejszy, aktywny wulkan świata o tej samej nazwie. Mieliśmy okazje go podziwiać całkiem z bliska, ponieważ na zaproszenie organizatorki festiwalu odwiedziliśmy jej letnią rezydencję skąd do tej nie lada atrakcji było bardzo blisko.  Tak, tak rezydencji, bo trzeba przyznać, że organizatorka festiwalu to nie lada persona na Filipinach. Była miss Filipin, kobieta sukcesu, polityki i interesu. Śmiało można ją nazwać filipińską Ewą Wachowicz, choć my zostaliśmy przy roboczej nazwie Daenerys (fanom “Gry o Tron” nie trzeba tłumaczyć). Sama Manila zrobiła na nas smutne wrażenie. Podczas gdy nam dane było mieszkać w 5 gwiazdkowym hotelu obok na chodnikach, w parkach i na cmentarzach mieszkali ludzie, a małe dzieci spały na kartonach. Obok biegały szczury, czuć było spaliny, uliczne jedzenie i potworną wilgoć. W Krakowie to nawet w zimie jest czym oddychać. Manila to miasto wielkich kontrastów. O ile na prowincji ludzie żyją biednie, ale szczęśliwie to tutaj nędza kontrastuje z przepychem i bogactwem.  Jednego wieczoru zorganizowano nam wieczorek integracyjny, który odbył się w prywatnym domu organizatorki festiwalu. Czekała tam na nas pyszna kolacja i garden party podczas którego wszyscy zagraliśmy w “kamień, papier, nożyce”.Na pieniądze oczywiście! Każdy dostał po banknocie od organizatorów. Biorąc pod uwagę ilość uczestników uzbierała się z tego pokaźna suma. I tak w wielkim finale spotkała się Kleo i Załoga. Jednego byliśmy pewni, ktoś tu będzie stawiał i to będzie ktoś od nas! (śmiech) Swoją drogą czy ja wcześniej nie wspominałem Wam o zamiłowaniu Filipińczyków do hazardu? No właśnie! Tym razem znów nam się spodobało. Mówiłem o korkach, ale zapomniałem o niezawodnym środku transportu jakim są jeepneye czyli busiki, które powstały po tuningu starych wojskowych jeepów, które zostały tu jeszcze po pobycie amerykańskich wojsk. Im dalej na wschód tym te marszrutki dziwniejsze. Wyobraź nas sobie wychodzących z Grand Hotelu w strojach ludowych i wsiadających do takiego kolorowego, zdezelowanego busika gdzie są ławki wzdłuż jak na wiejskim wozie.  Przy dobrych wiatrach w godzinę czy dwie udało nam się przedrzeć przez korki do miejsca koncertu. Ciężko to opisać, to trzeba przeżyć! Warto było mieć ze sobą zawsze coś zimnego. Na sam koniec organizatorzy zaprosili mieszkańców Manili na koncert finałowy, który odbył się na ogromnej scenie Narodowego Centrum Kultury. Czy można sobie wyobrazić piękniejsze miejsce do zakończenia kariery w folkowym show-biznesie? Na dodatek, organizatorzy ustawili nas jako cream de la cream na sam koniec koncertu. Dowiedzieli się, że jest to dla nas ostatni koncert w życiu i dodatkowo pozwoli nam wydłużyć występ i zatańczyć całość suity rzeszowskiej. Na koniec posypało się konfetti.  W blasku reflektorów, z łzami w oczach ostatecznie zakończyła się nasza studencka przygoda z Krakusem. 

To był smutny czas. Dzień przed Wigilią udało nam się przy choince i kolędach spędzić go razem. Nie było łatwo. Zapomniałem a przecież zostawiliśmy tam Martę i Maćka.  Podczas gdy my wracaliśmy wprost na Wigilię do naszych rodzin, oni z racji, że nie mieli co robić po odejściu z Krakusa, postanowili spełniać swoje marzenia! I tak z Manili ruszyli na Bali i dalej hen, hen dookoła świata w ramach projektu Folk Around. Tuż po naszym powrocie wspomniany wulkan Taal wybuchł, wyrządzając ogromne szkody w całym regionie. Lotnisko w Manili była nieczynne przez 2 tygodnie. Mało brakowało a zostalibyśmy tam na dłużej. Na szczęście nowy rok witaliśmy pełni nadziei już w Polsce. Jaki był? Każdy niech sam sobie odpowie. 


Kierownik baletu: Wojciech „Kolos” Kolasa
Kierownik chóru: Szymon „Opol” Tomaszewski

Autor:  Szymon „Edi” Powroźnik

Galeria foto: Filipiny 2019
Relacja wideo: Filipiny 2019